– Kiedy się zobaczymy?
– Nieprędko.
Kupiłam wino. Zdjęłam bluzkę.
Kiedy się potem budzę, od ściany, pamiętam posmak wina i śliny. Jest szarawo, przed zapaleniem świateł w chorej paranoi trzeba było zasłonić w nocy okna, bo nie wiadomo gdzie jakiś wariat-snajper się czai. Może mierzy właśnie w to okno? W tej szarości jak okiem sięgnąć horyzont złożony z zarysu ramion, ciosanej misternie linii szczęk, lasu włosów, przesmyku warg, płaskowyżu klatki piersiowej. A za linią tego horyzontu czarne, zimne oko ekranu laptopa, dźwigane wcale nie na ramionach olbrzymów ani żółwich skorupach, ale wsparte na świętej górze z książek.
Gdzieś, popod, pod, za tymi książkami musi sterczeć szkielet stołu, który istnieje jak fizyka kwantowa – niezbędnie i teoretycznie. Ale póki co, widać tylko namacalne narośle: pąkle pionów szachowych z partii operowej, skrzydła kartek, aparaty szparkowe kubków po kawie czy herbacie, kieliszków po alkoholu. Wszystko misternie utkane od poziomu morza-podłogi, której widok zasłaniają teraz delikatne wzgórze i wybrzuszenia. Na południu, w dole mapy, gdy odwróci się wzrok, obleczone w miękkie pokrywy ciepłego śniegu.
Wzruszające obrazki dla każdej kurwy i szmaty – wschody słońca bez słońca.
Ktoś tu był przede mną. Ktoś przyjdzie po mnie.