Archiwum dla 20 sierpnia, 2013

Drogi Pamiętniczku,

To oczywiste, że czasem trzeba byłoby zgrać obszary nietrwałej pamięci na jakiś bardziej pamiętliwy nośnik, ale też oczywiste jest, że bez Niego dzieję się niewiele. Nic właściwie. Tylko czasem Jego telefony o kotku, który nie żyje i chuju, a nie weterynarzu.

Zatem nie bardzo jest ochota, a gdy ochota jest – nie wypełnia jej zanadto treść.

Treść ostatnio kolekuje głównie z „żołądkowa” i chociaż nie chodzi tu o popularny napitek, w świetle kulinarnych jarzeniówek toczy się przygoda.

Były więc przegrzebki ze zmodernizowaną wersją aloo gobi, o czym pisałam na Google+, po których nic nie smakuje tak samo. Przypomina mi się, jak Anthony Bourdain pisał o wypitych za młodu małżach, które lepsze były niż pierwszy pocałunek.

Mój pierwszy pocałunek? Nie pamiętam. Domyślam się z kim (Marcin), domyślam się gdzie (klatka schodowa, 10 piętro, ciemno), ale neurony nie błyszczą. Pamiętam jak w szóstej klasie koszula mojego ulubionego kolegi utytłała się w farbach plakatowych na plastyce i poszliśmy ją do mnie uprać. Dzielnie usunąwszy plamę oddałam mu czyste odzienie i wymawiając jednocześnie „proszę” w odpowiedzi na jego „jaaa, dzięki” cmoknęłam go w gładki, chłopięcy policzek. To pamiętam, to bardzo dobrze pamiętam. Chłopak był mądry, zabawny, pyskaty i niegrzeczny – ale zamiast pachnieć kawą czy papierosami, które przecież lubił – pachniał jakoś tak kakao na mleku.

Przegrzebki zatem były soczyste jak owoce granatu i delikatne jak pocałunek na dobranoc. Wszystko było na swoim miejscu, każda przyprawa, garnirunek, plasterek ziemniaka w kurkumie.

Był ojciec Patryk w brązowym habicie, podający benedyktyńską nalewkę. Nieszczypiące ciepło rozlewające się wzdłuż przełyku na boki.
– Widzę, że jesteś zdziwiona. – podsumuje tylko on.

Kozi ser, piernikowy shortcake z Holandii oraz nasączane sosem sojowym suszone płatki alg. Konsystencje, które człowiek zna i rozumie, ale nie umie wyobrazić sobie, ile jeszcze połączeń czycha na niego za rogiem. Mamy ponoć 6 podstawowych receptorów smaku, tak jak i tylko kilka podstawowych kolorów – ale jakiż palety można z nich budować..!

Wchodzimy do chińskiej knajpki. Chińskiej z definicji, bo obsługa jest w całości skośna, potrafi po polsku tyle co liczebniki (ale niektórzy i tak pokazują na palcach) i mantrowe „doble, doble”, na określenie wartości smaku.
Siedzę przy kontuarze i z otwartą buzią przypatruję się cudom operowania wokiem. Buchające płomienie, para wodna, syk tłuszczu, przechodzenie jednej potrawy płynnie w inną.
Na talerzyku przede mną białe, ukośnie poprzekrajane plasterki puszystego tofu, o lekko żółtwym na zewnątrz zabarwieniu. Mogę zobaczyć, dotknąć naczynia, w którym się marynowały – czego tam nie było! Od cebuli i pieprzu po zupełnie nieznane mi wiktuały, które zapachem przypominają z lekka babciny rosół w niedzielę, w którą nie zabijano kurczaka.

Zupełnie nie wiem, Drogi Pamiętniczku, czemu mimo wszystko nie mogę się tym cieszyć razem z Nim, potakiwać nad talerzem i wracać do Niego sprawdzać, czy te specjały i mocne Malboro na deser po drodze nie zmieniły smaku jego dolnej wargi. Śniadym świtem, czyli bliżej południa, wracać do siebie i w końcu mieć ochotę do pracy.

I pełny żołądek.